Do napisania tego artykułu ostatecznie zainspirował mnie wyjątkowy wykład mgr Agnieszki Harmak, psychologa biznesu, w którym miałam przyjemność uczestniczyć w związku z moimi studiami w zakresie trychologii.
Już od dłuższego czasu zabieram się do opisania moich przemyśleń na ten temat. I mało skromnie powiem, iż jestem przekonana, że moje wieloletnie doświadczenie nie tylko w pracy za fotelem (w Polsce i poza jej granicami), ale także w charakterze szkoleniowca, nauczyciela zawodu i biegłej sądowej w zakresie fryzjerstwa daje mi prawo do tego, by móc ocenić sytuację pod kątem jakości usług fryzjerskich w Polsce oraz poddać dalszej dyskusji ten właśnie temat.
Od wielu lat nie ma jasnych uregulowań prawnych dotyczących tego, kto może, a kto nie powinien w ogóle zabierać się za usługi fryzjerskie, trychologiczne, czy kosmetyczne.
Czyli, mówiąc wprost, jeśli masz, człowieku, trochę kasy lub potrafisz napisać wniosek do urzędu pracy o dofinansowanie pierwszej działalności gospodarczej, w sklepie internetowym możesz zakupić sobie fotel, myjkę, hot toolsy, farby dostaniesz „na termin”, do tego kamera do badania skóry głowy, szyld nad wejściem do salonu, profil na instagramie, czy facebooku i… można działać.
Co bardziej przedsiębiorczy „biznesmeni”, znający zasady social mediów, dorobią świetną historię nowo powstałemu miejscu, kupią followersów, upiększą zdjęcia i pochwalą się fantastycznymi opiniami. I tak – nowy salon staje się kuźnią wyjątkowych fryzur, spektakularnych metamorfoz, wyleczonych defektów i wszystko w całkiem przystępnych cenach.
Psycholog Agnieszka Harmak, na wykładzie, na którym miałam przyjemność uczestniczyć, pięknie ubrała w słowa to, co wydaje się być obecnie największym (niebezpiecznym) trendem: zarobki w szeroko pojętej branży beauty przyciągają do tego biznesu „fachowców”, którzy swoją wiedzę oparli o kilkudniowy lub – lepiej – kilkugodzinny kurs (online w dodatku) dotyczący trychologii, czy podologii i, krótko mówiąc, pracują na opinię o całej branży.
I tak dla przykładu, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać tzw. barberzy (czytaj: fryzjerzy męscy) podczas, gdy jeszcze nie tak całkiem dawno, znalezienie fryzjera – mężczyzny graniczyło z cudem. I tak, w przeciągu roku (z racji mojej obecności w branży bacznie to obserwowałam), na jednym kilometrze kwadratowym pojawiały się przynajmniej dwa zakłady fryzjerskie męskie (sorry, jeśli ktoś nie rozumie po „staropolsku” – oczywiście chodzi o Barbershop’y). I pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w mojej głowie, brzmiało: „w jaki sposób oni tak szybko nauczyli się fachu?!”.
Pozostawię do analizy każdemu, kto czyta ten artykuł.
Kolejnym przykładem mogą być salony trychologiczne, czy chociażby podologiczne. Czy nie macie wrażenia, że i one pojawiały się szybciej, niż nowe wersje iPhone’ów w sprzedaży? A może widzicie także, bo sama już czasem zaczynam powątpiewać w to, co widzę, że w internecie można znaleźć mnóstwo kilkugodzinnych szkoleń trychologicznych? Albo takowych szkoleń prowadzonych tylko w wersji online? Dostępnych dla każdego, na zasadzie: „masz dość pracy w korporacji, zdobądź intratny zawód trychologa w trzy dni. Pomożemy w otwarciu gabinetu trychologicznego i zaopatrzymy w niezbędne kosmetyki!”.
I wcale nie mam nic przeciwko szkoleniom krótkim i treściwym, ale jako uzupełnienie wiedzy, a niekonicznie jako jedyne właściwe. Bo w przeciągu kilku lat gościłam w swoich progach wiele pań, które z wizyt u trychologa pamiętają jedynie tyle, że wyszły z naręczem drogich kosmetyków, które pomogły jedynie pozbyć się gotówki. Czy to służy klientom? Czy przysłuży się branży? Nie sądzę. Jedynie dodam tylko, że – oczywiście- każdy może zmienić zawód, ale przebranżawianie się to bardzo długi proces. Nie obejmujący jednego, a nawet dwóch szkoleń.
Inny przykład: osoby zajmujące się tylko jedną usługą, np. przedłużaniem włosów. I, na prawdę, złego słowa nie powiem o wykształconych fryzjerach, którzy zdecydowali się tylko na taką wąską specjalizację. Szkolą się, wiedzą, czym jest włos, jak jest zbudowany, czym są choroby owłosionej skóry głowy i potrafią ocenić ryzyko, jakie niesie przedłużanie włosów dla skóry i włosów. Ale jeśli pani dotychczas pracująca w restauracji, postanawia zająć się doczepianiem włosów po jednodniowym szkoleniu z trzech technik przedłużania włosów, to, delikatnie mówiąc, jest to mało korzystne dla kogokolwiek.
Także – podsumowując już – salony fryzjerskie, powstające w ilościach hurtowych, są tego najlepszym przykładem. Salon fryzjerski, atelier fryzjerskie, hair shop, fabryka fryzur, czy fryzjer u Kasi. Co ulica, co kamienica, co krok – salon.
Czy dostęp do tak dużej ilości usług jest zatem czymś pożądanym? Zarówno w kontekście biznesowym – bo (teoretycznie) większa konkurencja wymusza na nas, przedsiębiorcach, rozwój, a także jako ukłon w stronę klienta – bo, powiedzmy, może on wybrać dopasowaną pod względem jakości i ceny usługę dla siebie?
Śmiem twierdzić, że – absolutnie nie o to w tym wszystkim chodzi. Zarówno dla dobra usługodawcy, jak i, przede wszystkim, dla dobra klienta.
Od wielu lat, poprzez prowadzenie szkoleń, pracę z klientem, rozwój osobisty, stawianie sobie nowych celów i regularne wychodzenie ze strefy komfortu, aż w końcu, jako biegła sądowa w zakresie fryzjerstwa, walczę z bylejakością w „mojej” branży. Walka trudna i pracochłonna, przez licznych nierozumiana – uwierzcie mi, nie jest łatwo.
Moim celem jest próba zmiany myślenia o branży fryzjerskiej w tym złym kontekście.
Aby móc tego dokonać, należy -bezpardonowo- zmarginalizować tę część branży, która – najprościej rzecz ujmując – ciężko pracuje na złą opinię całego środowiska.
Są to przeważnie osoby, które swój rozwój osobisty opierają na wiedzy z youtube’a, nie uczestniczą (regularnie!) w dobrej (!) jakości szkoleniach, pracują bezmyślnie, nie wyciągają wniosków, a za spartaczoną, delikatnie mówiąc, koloryzację, winią… brak witamin w organizmie klienta, czy komórki rakowe w nim bytujące (żeby była jasność – diagnozę nowotworową postawił fryzjer)! I nie śmiejecie się, proszę, bo takie sytuacje miały miejsce w rzeczywistości, a mówi to biegła sądowa w zakresie fryzjerstwa. To także osoby, które nauczanie języka polskiego ukończyły w, powiedzmy, wieku wczesnoszkolnym, a ich publiczne wypowiedzi to potwierdzają. Bo, jak już się człowieku zabierasz za oficjalne posty, wpisy i sponsorowane reklamy w mediach społecznościowych, to przypomnij sobie zasady ortografii i interpunkcji.
Celem profesjonalnych salonów fryzjerskich powinno być zadbanie o to, by tylko takowe pozostały na rynku. Profesjonalne, czyli takie, w których pracują osoby odpowiednio wykształcone, regularnie zwiększające swoje kompetencje, osoby myślące. Takie, które potrafią przyznać się do błędu, który sporadycznie (!) zdarzy im się popełnić, wiedzą, jak czytać skład kosmetyków i zdają sobie sprawę, że nasz biznes to przede wszystkim holistyczna opieka nad klientem, współpraca z innymi fachowcami, lekarzami, a nie wyścig przedświątecznych koloryzacji na zasadzie pięciu klientów „obrabianych” na tzw. zakładkę.
Jako, że pracujemy z chemią w czystej postaci, znajomość tej dziedziny nauki powinna być podstawą. To, że jakość nauczania w szkołach branżowych jest słaba, nie jest nowością, ale absolutnie nie zwalnia to z obowiązku poszerzania wiedzy, a wręcz zdobywania jej we własnym, kosztowym często, zakresie.
Słyszałam osobiście kiedyś, jak szkoleniowiec dość znanej marki, opowiadał, że w farbach w odcieniu popielatym są turkusowe pigmenty, dlatego kolor nie ma prawa wyjść zielony. Bo turkus to ani niebieski, ani zielony, czyli to taki „fajny” pigment. I kolor wyszedł zielony. Bo nie ma czegoś takiego, jak pigment turkusowy w farbie popielatej, tak samo jak parabeny nie wypływają z maski podczas stosowania jej na włosy, co także fantazyjnie zobrazował pewien znany „szkoleniowiec”…
Tak więc, krótko reasumując: dopóki nie będzie jasnych uregulowań prawnych dotyczących tego, kto może nasz trudny, aczkolwiek piękny zawód wykonywać, nie będzie mojej zgody na usługi złej jakości. Dla dobra każdego, kto z nich korzysta i w celu takim, by korzystał nadal.